Strona:PL Stefan Żeromski - Walka z szatanem 03 - Charitas.djvu/191

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

czególnych głosów wydzierało się z cichnącego chóru... Gdy dom stał się czerwonym i złotym stosem, niemal przezroczystym, rozciągniętym na czarnych krokwiach, łatach i zrębie, — wrzask zamienił się na przygasający, zwierzęcy jęk, — a wreszcie począł zamierać w syku i trzasku płonącego drzewa. Porucznik Śnica rzucił okiem na pogorzel, na kupę drgających ciał babskich i dziecięcych, na kadłuby staruch, wijące się w drgawkach w rowie drogi i za płotami. Zapytał sanitaryusza, czy ranni są już opatrzeni. Gdy otrzymał odpowiedź potwierdzającą, kazał złożyć trzech rannych na noszach z płaszczów, podźwignąć ich z ziemi. Oddział uszykował się czwórkami w kolumnę i ruszył w pochód dalszy. W owej chwili łagodny powiew wiatru przerzucać zaczął płonące perzyny na dachy domów i stodół sąsiednich. Świetliste iskry zjawiać się poczęły na czarnych strzechach. Dym błąkał się po poddaszach i łagodnemi zwojami wywiewał z dymników! Żołnierstwo opuściło wioskę, nie patrząc poza siebie. Wszyscy szli w zupełnem milczeniu, długo, wpoprzek pól i łąk, szeroką, wyboistą drogą. Dopiero na pochyłym pagórku, gdzie gościniec na wschód skręcał, z musu, w marszu obróciwszy twarze, zobaczyli całą wieś, palącą się jasnym płomieniem. Jakoby wielka, szkarłatna chorągiew, płomień spokojnie podrywał się z ziemi i wiewał w górze postrzępionymi języki. Dym, podobny do drzewa rozłożystego, szedł w jasny błękit jesienny, rozkładając się wysoko w zwoje i pokłady zwisające. Krzyku ludzkiej gromady już z tej odległości nie było słychać. Nikogo nie można było przy ogniu zobaczyć. Żołnierze