Strona:PL Stefan Żeromski - Przedwiośnie.djvu/240

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

swe bolszewickie nogi. Oglądał innych przedstawicieli typu — »młodzież« — i stosownie do otrzymanego wrażenia, kształtował swe kończyny. W pewnej chwili płomień żywego ognia przeleciał przez jego ciało, — od czuba głowy do wielkich palców w lakierkach: pani Kościeniecka weszła na salę. Była w wytwornej balowej sukni, której różowy atłas, zlekka przeświecający z pod koronek, nadawał jej urok nowy a niewidziany. W tej sukni była szczuplejsza i jakby wyższa. Bardzo odsłonięte ramiona i plecy ukazywały zachwycające linie jej młodocianego szkieletu i nadobnego ciała. Cezary nie chciał wierzyć swym oczom i doznawał wybuchów rzetelnego szczęścia na widok nieomylny, że to jest właśnie ona. To duma, pysznienie się w tajemnicy przed sobą samym jej niezrównaną urodą, to jakiś ściskający, wysysający żal przejmował go znagła. Obok niej szedł wyfraczony, wyelegantowany, lśniący lakierami, gorsem, ogolonemi policzkami i, to jedną, to drugą, z wypomadowanych półkul czarnych włosów — »narzeczony«, Barwicki.
Pani Laura rozmawiała, witała się, uśmiechała. — Usiadła. — Powiodła wesołemi, roziskrzonemi oczyma po rozległym salonie, który się stale zapełniał. Oddawała ukłony, ukłony, ukłony. Uśmiechy i uśmiechy. Odpowiedziała również ukłonem wesołym na ukłon Cezarego. Ale oczy jej, nie zatrzymawszy się ani przez sekundę, pobiegły dalej... Wiedział, że tak być powinno, tak być musi, a jednak ostre ukłucie, bolesne żądło pszczoły-żalu zatopiło się w jego uczucia. Starał się nie patrzeć w jej stronę, głównie w tym celu, żeby nie widzieć »idyoty« Barwickiego, który do swej

229