Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 03.djvu/116

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

uniesienia. Usta półotwarte i włosy wzburzone, niby chmura burzy wiosennej nad białem czołem... Widać w chropawej ramie okna ze zczerniałego marmuru tę głowę niewysłowionej piękności, oblicze boskie, kształt córy Diosa, Pallady Ateny. Ale wraz uwydatni się z ciemności inny kształt i wyraz, gdy zbielała i martwa na obraz śniegu zamyka oczy przed ohydnym widokiem. Kropli krwi niema w jej ustach. Światło uciekło ze źrenic. Padają powieki na zranione oczy, jak drzwi bez zawias...
Krzysztof nie mógł już teraz przypomnieć sobie tego oblicza. Stała się, jak gdyby widmo we śnie widziane. Stała się czemś tak niedokładnem, jak wspomnienie starca, i tak wątpliwego istnienia, jak widziadlany obraz cielistych róż w mroku nocnym...
Żołnierz wstał ze swego miejsca po cichu. Wysoko przytroczył szablę. Ręce miał wyciągnięte, żeby zwiewny obraz zatrzymać... Na palcach zeszedł ku cysternie. Oto miał przed sobą uśpione krzaki różane. Wiotki zapach wzdychał ku niemu z ciemności. Zdało się idącemu, że to głowa niewidzialna spoczęła na jego piersiach, że wonne ręce oplatają mu szyję. Łkały przed nim w nocy te bezsennne białe róże. Same jego ręce zanurzyły się w krzew mokry, między pręty kolczaste, we włosy zimnych liści. Kalecząc sobie, drąc i przebijając palce, łamał gałązki, obarczone kwiatami. Zerwał ich bukiet tak duży, że ledwo go dłonią skrwawioną mógł objąć. Wolno kryjąc za sobą pęk zerwany, poszedł ku ognisku. Szyldwach nastawił ku niemu bagnet i mruknął, jak niedźwiedź, o hasło. Krzysztof rzucił mu je, nie patrząc, i wyszedł na ulicę. Cała teraz pełgała od ogniów strażniczych, rozpalonych co kilkanaście kroków pośród ulicy Sant’