Strona:PL Stefan Żeromski - Popioły 02.djvu/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

lin ku niebu, a w którym słychać jakoby śmiganie olbrzymich ptasich skrzydeł po niezmierzonych obszarach.
Niejednokrotnie długotrwały deszcz trzymał zamkniętych w jakiejś kolebie skalnej u wejścia do jaskini, albo pod cieniem olbrzyma-świerka, którego dolne gałęzie obwisły i dach nieprzemakalny dokoła stworzyły. Bawili się wówczas i opowiadali »historye«. Rafał malował życie swoje, rozpowiadał o świecie, jaki widział, jej niedostępnym i nieznanym zgoła. Nic w tych spowiedziach nie było tajnego, nie został ukryty ani jeden szczegół, nie zatajony grzech ani jeden, nie przeceniona cnota. Wszystko wychodziło na jaw w słowie tak, jak było. Tak samo mówiła ona. W tych godzinach nieporównanych wypełzała na światło całkowita jej natura, dobywał się wszystek instynkt aż do korzenia. Stawała się wówczas prostą, kryniczną, jasną, przeźroczą, jak woda stoku, i tylko nowe kłęby przezroczystości, wciąż z dna jej duszy bijące, czyniły ją pełną rozkoszy wciąż nowej a nieprzebranej, ciągle odmiennej, a zawsze jednako silnej. Wieczną falą biła z niej doskonała lekkomyślność, rzeczywista istota i pierwiastek natury, wesołość wszystko zwyciężająca, mądre, spokojne i jedyne w świecie lekceważenie tego, co jakoby jest wielkie, i tego, co jest jakoby małe. Nic między nimi nie było, co być »powinno«, lecz wynurzało się wszystko, co jest w istocie, co było naprawdę, co przeczuwali, że z pewnością będzie. Z tem właśnie twarzą w twarz obcowali. Cieszyli się, patrząc nagą a nieustraszoną źrenicą w sprawy i zajścia ducha niebezpieczne, zakaźne, trujące. Byli dla siebie