Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 01.djvu/041

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Judym siedział obok panny Tali, ale nawet o tem sąsiedztwie zapomniał. Tonął oczyma w Paryżu. W głowie jego przegryzały się myśli bez związku, własne, niepodzielne, niżej świadomości stojące postrzeżenia, z których się zwierzyć człowiek nie jest w możności. Wtem zadał sobie wyraźne pytanie:
— Dlaczegóż tamta powiedziała, że się zlękła, wyjrzawszy oknem z sypialni Maryi Antoniny?
Oderwał oczy od widoku miasta i chciał znowu przypatrzeć się pannie Joasi. Teraz dopiero lepiej zauważył, jaki jest jej profil. Broda miała kształt czysto sarmacki, czy kaukaski. Wysuwała się nieco, a w taki sposób, że między nią i dolną linią nosa tworzyła się jakby prześliczna parabola, w której głębi kwitły różowe usta. Gdy tylko rysy twarzy rozwidniał blask wrażenia, w mgnieniu oka wargi stawały się żywem ogniskiem. Wyraz ich zmieniał się, potężniał, albo przygasał, ale zawsze miał w sobie jakąś szczególną siłę prawdziwej ekspresyi. Patrzącemu przychodziła do głowy myśl uparta, że nawet impuls zbrodniczy odzwierciadliłby się w tej twarzy z taką samą szczerością, jak radość na widok rozkwitłych irysów, wesołych barw krajobrazu, dziwnych fantazyi malarskich, a również na widok pospolitych przedmiotów. Widać było, że każda rzecz staje wobec tych oczu, jako zjawisko naturalne i dobre. Czasami jednak przebijała się w nich zmęczona niechęć i uśmiech zabity. Ale i w tem było coś dziecięcego: szczerość, szybkość i potęga.
Jak wyraz twarzy, tak samo ruchy panny Joanny miały w sobie coś... niepodobnego... Jeżeli chciała oddać słowami to, co czuła, bardzo żywo, prędko, na