Strona:PL Stefan Żeromski - Ludzie bezdomni 01.djvu/040

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Panno Joasiu... — nawoływano.
— Ale wspomniała pani o wrażeniu.
— Wspomniałam o wrażeniu... — mówiła, spuszczając oczy i blednąc jeszcze bardziej. — My, proszę pana, jesteśmy bardzo tchórzliwe. Boimy się nietylko na jawie, ale i w tak zwanych marzeniach. Ja zlękłam się bardzo tego motłochu, o którym właśnie myślałam.
— Motłochu? — mówił Judym.
— Tak... To jest krzyku ich. Zlękłam się, sama nie wiem, czegoś takiego...
Podniosła oczy niewinne, o przedziwnym jakimi wyrazie strachu, czy boleści. Jeszcze raz rzuciła na małe izdebki wejrzenie pełne serdecznego żalu i poszła prędko za towarzyszkami.
W powrocie z Wersalu do Paryża koleją zatrzymano się w Saint-Cloud. Stanąwszy na wzgórzu, tuż za dworcem kolejowym, panny wydały okrzyk. U nóg ich leżała, ciągnąc się w głąb kraju i gubiąc w grubych mgłach, pustynia kamienna: — Paryż. Barwa jej była czerwonawa, ryża, tu i ówdzie rozdarta przez dziwaczny znak ciemny, przez Łuk Tryumfalny, wieże kościoła Notre-Dame, albo wieżę Eiffla. Z krańców niedościgłych dla oka mgły zabarwiały się błękitnawemi smugi. Stamtąd płynęły dymy fabryczne, snując się z kominów, podobnych w dali do grubych biczysk. Te baty pędzą rozrost pustyni. Odgłos jej życia tam nie dochodził. Wydawało się, że skonała i zastygła w swej kamiennej, chropowatej formie. Jakieś dziwne wzruszenie ogarnęło przybyłych, wzruszenie takie, jakiego doświadcza się tylko na widok wielkich zjawisk przyrody: w górach, pośród lodowców, albo nad morzem.