Strona:PL Stanisław Ignacy Witkiewicz-Nienasycenie II.djvu/279

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

uniesiony wkońcu samą płomienistością tych słów, zaczynał wściekle jej pożądać. Czuł, że tę jedność osiągnąć można tu na ziemi przez akt płciowy poprostu, ale jeszcze nie śmiał o tem mówić. [„Dwoista jedność“ — cha, cha — parskali na to słowo dzikim śmiechem sztabowcy chińscy, popijając ryżową wódką ogony szczurze, smażone w lnianym oleju. Śmiał się sam Wang, głównodowodzący zbolszewizowanych mongołów całej Azji, ten jedyny człowiek, przed rozmową z którym Kocmołuchowicz odczuwał lekki straszek.]
Konało lato w bólu swej własnej piękności. Szafirowa twarz nocy powlekała się żałobą beznadziejnej zagwiezdnej pustki. Świat zdawał się naprawdę ograniczonym, jak w koncepcji Einsteina — jedno wielkie więzienie. [Niektórzy ludzie, mimo że fizyka nie wymagała już tego poglądu (jakiś szwindel zrobiony z tym nieszczęsnym nieskończenie wielkim grawitacyjnym potencjałem) zżyli się tak z ideją „krzywego wszechświata“, że intuicyjnie nawet godzili się na jego ograniczoność i było im z tem dobrze. Niebezpieczny symptom.] „Tam“ było głucho — między niedościgłą prawdą, a istnieniem faktycznem rozpostarła się zasłona pojęć Murti Binga. Chociaż była to raczej poszarpana firanka deszczu, zasłaniająca powoli śmiejący się dawniej nadzieją słoneczny horyzont poznania. To ostatnie słowo wyrzucono dawno na śmietnik: był sobie zwykły kretynizm i niczem nie różniąca się od niego pewność, że tak musi być, jak Murti Bing naucza. Poza tem nic — chyba znaczki Benza. Jak szelest liści żółtych, spadających ze smutnych szkieletów drzew na martwiejącą ziemię, tak szemrały słowa usypiającej nauki Mistrza, padając na krwawo zakrzepie zwoje mózgowe biednego adjutant–aspiranta. Rozpoczęły się już ćwiczenia ostateczne — kurs najwyższych eddekanckich subtelności — z dnia na dzień oczekiwać należało nominacji. Podróż do stolicy, nowe życie... z trudem myślał o tem Genezyp, za-