Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/212

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nicy, których postawili, nie posiadają łodzi, sądziłem, że można to uskutecznić z niewielkiem narażeniem swej skóry.
Przysiadłem, oczekując na zupełną ciemność, i posiliłem się sucharami. Była to noc jakby wybrana z dziesięciu tysięcy innych dla wprowadzenia w czyn mych zamysłów. Mgła zakryła już całe niebo. Ostatnie promyki światła dziennego rozproszyły się i znikły, a nieprzerwany czarny mrok zalał Wyspę Skarbów. Gdy spożywszy wieczerzę, wziąłem na plecy „topiduszkę“ i potykając się co krok wyszedłem z kotliny na wyższe miejsce, jedynie dwa punkciki były widoczne nad całą przystanią.
Jednym z nich było na wybrzeżu wielkie ognisko, koło którego odparci korsarze rozłożyli się, ucztując wśród trzęsawiska. Drugie światełko, pełgające nikle w pomroczy, wskazywało miejsce, gdzie na kotwicy stał okręt. Rozcieki fal obracały nim wokoło, tak iż dziób statku zwrócony był ku mnie. Jedyne światła na okręcie mogły być w kajucie, zatem to, co widziałem, było poprostu na tle mgły odbiciem silnego blasku, który płynął z okna na rufie.
Odpływ trwał już od pewnego czasu, tak iż musiałem brnąć przez długi smug grząskiego piasku, gdzie kilkakrotnie zapadłem się po kostki, zanim doszedłem do kresu cofających się fal, a brodząc jeszcze w nich przez chwilę, ze znacznym wysiłkiem i zręcznością, spuściłem wreszcie moją „topiduszkę“ na powierzchnię wody.