Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/208

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cic, a że miałem już przy sobie rożek z prochem i kulki, przeto czułem, że jestem należycie uzbrojony.
Plan, jaki miałem w głowie, nie był sam przez się najgorszy. Miałem dojść do ławicy piaskowej, która oddziela przystań po stronie wschodniej od otwartego morza, znaleźć białą opokę, którą spostrzegłem poprzedniego wieczoru, i wybadać, czy tam, czy też gdzieindziej Ben Gunn ukrył swą łódkę. Po dziś dzień jestem przekonany, że przedsięwzięcie to warte było zachodu. Widziałem jednakże, że nie dostanę pozwolenia na opuszczenie zagrody, dlatego też zamierzałem pożegnać się „po francusku“[1] i drapnąć, gdy nikt nie będzie pilnował. Ten zaś postępek był wielce nieodpowiedni i pogorszył całą sprawę. Bądź co bądź, byłem wówczas mocno smarkaty, a w pomysłach swoich równie mocno uparty!
Nakoniec znalazłem dla planów mych dogodną sposobność, gdy dziedzic i Gray zakładali nowy opatrunek kapitanowi, a cały plac był pusty. Wówczas przeskoczyłem przez częstokół i dałem nura między najbardziej zwarte gąszcza, a zanim spostrzeżono mą nieobecność, oddaliłem się na donośność wołania mych towarzyszy.
Było to drugie moje zuchwalstwo, o wiele gorsze od pierwszego, jako, że na straży domu zostawiłem jedynie dwóch ludzi. Jednakże ono właśnie, podobnie jak poprzednie, przyczyniło się do uratowania nas wszystkich.

Skierowałem swe kroki wprost ku wschodniemu wybrzeżu wyspy. Umyślnie obrałem sobie drogę wzdłuż

  1. Mybyśmy powiedzieli: „po angielsku“. Jednak Kuba Hawkins tak wyrazić się nie mógł, boć sam był Anglikiem. (Przyp. tłum.)