Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ma bzika... ale w takim razie, to ja już napewno skapcaniałem... wierz mi...
— Jestem pewny, — odparłem — że doktór ma jakiś plan sekretny. O ile się nie mylę, poszedł spotkać się z Benjaminem Gunnem.
Później się okazało, że miałem słuszność. Tymczasem, ponieważ w stanicy panował nieznośny upał, a niewielki skrawek piasku w obrębie palisady, rozgrzany słońcem południowem, parzył mi stopy, ułożyłem sobie w głowie nowe postanowienie, które nie w każdym względzie było rozsądne. Zacząłem zazdrościć doktorowi, że wędrował w chłodnym cieniu kniei, pośród śpiewu ptaszęcego i rozkosznego zapachu sosen, gdy ja tu siedziałem bezczynnie, przyklejając się ubraniem do roztopionej żywicy; dokoła mnie tyle było rozlanej krwi i leżało tyle nieszczęsnych trupów, że miejsce to przejmowało mnie odrazą, graniczącą z lękiem.
Gdy sprzątałem wnętrze domu, a następnie przybory i resztki obiadu, ów wstręt i zazdrość rosły i potęgowały się we mnie, aż nakoniec znalazłszy się w pobliżu skrzyni z pieczywem i korzystając z tego, że nikt na mnie nie zważał, uczyniłem pierwsze przygotowanie do ucieczki: mianowicie napełniłem sobie obie kieszenie kurtki sucharami.
Byłem nierozsądny, z tem się zgodzę, i niewątpliwie przedsięwziąłem czyn zuchwały i nieprzemyślany, jednak postanowiłem wykonać go z zachowaniem wszelkich możliwych środków ostrożności. Te suchary, gdyby mi się coś przydarzyło, miały mnie ocalić od śmierci głodowej przynajmniej do dnia następnego.
Drugą rzeczą, którą zabrałem z sobą, była para kru-