Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/152

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ani grzeje ani ziębi... o to chodzi: jak mam dostać się na okręt?
— Istotnie — rzekł zesłaniec. — W tem sęk! Ale ja tu mam łódkę, którą własnoręcznie wydłubałem. Ukryłem ją pod tą białą opoką. W ostatecznym razie możemy jej spróbować, gdy zapadnie zmierzch. Hej! — uciął nagle — cóż to takiego?
Właśnie w tej chwili, chociaż do zachodu słońca pozostały jeszcze ze dwie godziny, przebudziły się wszystkie echa na wyspie i odpowiedziały rykiem na huk działa.
— Walka się rozpoczęła! — krzyknąłem. — Chodź za mną!
I zacząłem pędzić w kierunku przystani, zapomniawszy zgoła o strachu, natomiast zesłaniec biegł tuż obok mnie w swych skórkach koźlich lekko i bez pośpiechu.
— Wlewo, wlewo! — przemówił — trzymaj się lewej strony, miły Kubo! Szust pod drzewa! W tem oto miejscu zabiłem pierwszego kozła. One już tu nie przychodzą teraz, ale gnieżdżą się na górach ze strachu przed Benjaminem Gunnem. O, a tutaj jest smyntarz — (zapewne to oznaczało cmentarz). — Widzisz te wały? Tu często przychodziłem i modliłem się, gdy mi się zdawało, że musi już być niedziela. Nie było tu kościoła, ale to miejsce wygląda jakoś bardziej uroczyście i odświętnie... Zresztą, jak widzisz, Ben Gunn nie miał żadnej wyręki ani przyborów do nabożeństwa... ani duchownej osoby, ani nawet Biblji czy chorągwi...
Tak gwarzył, biegnąc wraz ze mną, nie oczekując ani nie otrzymując żadnej odpowiedzi.