Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/031

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dwie krople wody, który jest moją chlubą... Lecz pierwsza rzecz u chłopca to karność; tak, mój synku, karność... Gdybyś pływał po morzach wraz z Billem, nie kazałbyś sobie niczego dwa razy powtarzać — nie! Nie było to nigdy w zwyczaju Billa ani tych, którzy z nim żeglowali... Ale otóż, ani chybi, kroczy mój kamrat Bill, z lunetą pod pachą! A niechże go! tak, to on!... Chodźno, synku, ze mną do izby i schowajmy się za drzwiami... Zrobimy małą niespodziankę Billowi. A niechże go, powiadam!...
Mówiąc to ów dziwak wycofał się wraz ze mną do izby gościnnej i ustawił mnie poza sobą w kącie w ten sposób, że otwarte drzwi zasłaniały nas obu. Możecie sobie wyobrazić, jak byłem nieswój i przerażony, a strach mój jeszcze się zwiększał, gdy widziałem, że osobliwy gość też nie grzeszył odwagą. Wciąż tarł rękojeść kordelasa i próbował obluźnić brzeszczot w pochwie, a przez cały czas oczekiwania nieustannie coś przełykał, jakby się dławił jakąś ością w gardle.
Wkońcu „kapitan“ wszedł gromkim krokiem do izby, trzasnął drzwiami za sobą i, nie rozglądając się w prawo ani w lewo, zmierzał naprzełaj wprost do miejsca, gdzie oczekiwał nań zastawiony posiłek.
— Bill! — ozwał się nieznajomy głosem, któremu, jak mi się zdawało, usiłował nadać brzmienie silne i stanowcze.
Kapitan wykonał zwrot wtył na pięcie i stanął do nas frontem; twarz jego naraz straciła barwę brunatną i nawet nos mu posiniał. Miał wygląd człowieka, który zobaczył upiora lub djabła lub, o ile to możliwe, jeszcze gorszą stworę; słowo daję, że żal mi się go zrobiło przez chwilę, tak wydał się stary i złamany.
— Chodź, Billu! Wszak mnie poznajesz? Poznajesz