Strona:PL Robert Louis Stevenson - Wyspa Skarbów.djvu/030

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mi, zwłaszcza w piciu. Jako dowód weźmy więc, że wasz kapitan ma bliznę na policzku — i, jeżeli wasza wola, zaznaczę jeszcze, że jest to prawy policzek... Ach, tak! Już ci o tem mówiłem! Wobec tego czy mój towarzysz Bill znajduje się w tym domu?
Wyjaśniłem, że wyszedł na przechadzkę.
— Gdzie, dokąd, mój synku? gdzie poszedł?
Wskazałem mu skałę i udzieliłem wskazówek, kiedy i jaką drogą „kapitan“ prawdopodobnie będzie powracał, oraz odpowiedziałem na kilka innych pytań. Wówczas przybysz odezwał się:
— No, to już napewno sobie podpiję serdecznie z mym towarzyszem Billem.
W czasie wymawiania tych słów miał minę bardzo rzadką, tak, iż miałem podstawę przypuszczać, że jest w błędzie, jeżeli przypadkiem sądzi, iż zdaje sobie sprawę z tego, co powiedział. Lecz pomyślałem sobie, że nie mam tu nic do roboty, a zresztą sam nie wiedziałem, co wypada począć. Przybysz przylgnął niemal do strony wewnętrznej drzwi wchodowych, wiercąc oczyma po wszystkich kątach, jak kot czyhający na myszkę. Raz już chciałem wyjść na ulicę, lecz natychmiast mnie odwołał; ponieważ zaś nie okazałem się uległy jego zachciankom, zmienił się nagle na twarzy, dotąd trupio-żółtej i zmusił mnie do posłuszeństwa takiem przekleństwem, że aż się wzdrygnąłem. Ledwo się cofnąłem, przybrał znów dawny wyraz i klepiąc mnie nawpół drwiąco, nawpół dobrotliwie po ramieniu, nazywał mnie „poczciwym chłopakiem“ i twierdził, że żywi dla mnie szczerą sympatję:
— Mam syna rodzonego, podobnego do ciebie jak