Strona:PL Poezye Karola Antoniewicza tom II.djvu/151

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Które gdy z nieba błękitu znikały,
Tak się do niego przemawiać zdawały:

Ach! nie dla ciebie skowronek zanucił,
Innych pocieszył — lecz ciebie zasmucił;
Idź biedne dziecię żebrać w obce strony,
Idź obce skrapiać twoją łzą zagony.
Stach gwiazdy żegnał i żegnając wzdychał,
To łzy ocierał — to się znów uśmiechał,
I ręce złożył i głowę nakłonił,
I duszą czystą nad gwiazdy pogonił.

Boże! zawołał, Ty łąki zasiewasz,
Ty lilie polne pięknie przyodziewasz,
Pod Twą opieką swe gniazda jaskółki
Lepią — i plastry kładą miodu pszczółki;
Ty żywisz mrówki — Twa dobroć pamięta
Na muszki polne i leśne ptaszęta,
Twa wszechmogąca ręka mnie obroni
Od świata złości — od grzechu zasłoni,
Abym jak dotąd od wszelakiej winy
Wolny — w niebieskie dostał się krainy.
Krzyż z Twojej ręki radośnie przyjmuję,
On mnie przy życia schyłku poratuje.

Rzekł, i ku niebu gdy myśli swe zwrócił,
Mały tłomoczek na plecy zarzucił,
Spojrzał na chatkę, łzami zaszło oko,
Raz jeszcze westchnął, o westchnął głęboko,