Strona:PL Michał Bałucki-Doróżkarz nr. 13.djvu/028

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Naraz tę ciszę przerwały jakieś dziecinne wesołe głosy i śmiech srebrzysty, który się odezwał w drugiej izbie. Z przyjemnością przysłuchiwał się tym objawom życia, a zarazem dziwił się, jak można tak w nędznym mieszkaniu śmiać się i weselić.
Śmiechy te wnet ktoś uciszył surowym napomnieniem, a po chwiii[1] uchyliły sie drzwi, i weszła przez nie kobieta niemłoda w czepcu, ze wzrokiem utkwionym w niego.
Gdy zobaczyła, że on się jej badawczo przyglądał rozjaśniła się i rzekła:
— No, chwała Bogu, to już dobrze, skoro pan tak. Oj! mieliśmy tu nie mało strachu o jasnego pana! Mój chciał już doktora sprowadzać, bośmy się bali brać odpowiedzialność.
To opowiadanie starej nie wiele go jeszcze objaśniło, bo nie mógł się domyśleć, gdzie się znajduje. Dopiero, gdy mu powiedziała, że jest żoną Tomasza, przypomniał mu się cały ciąg wypadków.
A więc Tomasz go tu przywiózł, ukrył i wyleczył! Była to przysługa, za którą wcale mu nie był wdzięczny. Wolałby, żeby go był zostawił tam w lesie.

Więc kiedy wieczorem Tomasz powrócił do domu, i dowiedziawszy się, że jego pan już przyszedł do przytomności, wpadł ucieszony, aby mu ucałować ręce. — Hulatyński dość chłodno przyjął te oznaki czułości i zbył go kilku słowami pod pozorem, że jest jeszcze osłabiony i mówić nie może. Miał urazę do tego człowieka, że go ocalił. To ocalenie było stokroć gorsze od śmierci. Cierpnął cały z przerażenia na myśl, co dalej będzie?

  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – chwili.