Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/149

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Czy mogę tam pójść?
— Nie mój drogi, nie możesz.
Hieronim oczy podniósł. Odmowa spotykała go raz pierwszy, wtedy, gdy czegoś żądał. Od czasu choroby był samorządcą w Tepeńcu.
— Czemu? — spytał.
— Bo te pokoje są zamknięte pod nieobecność lokatorki. Klucz u niej. Jeśli chcesz bardzo, to napiszę, niech przyśle.
— E, nie, wszystko mi jedno, kiedy zajęte.
Patrzył jednak ciągle w okna też same i po przerwie zapytał znów:
— Czemu tam firanki ciemniejsze od dołu?
— Ona potrzebuje takiego światła — rzekł lakonicznie starzec.
Sądził, że obudzi ciekawość wnuka tajemniczością odpowiedzi, ale Hieronim urwał zupełnie rozmowę.
Milczał, ale zaczynał myśleć. Okna te obudziły uśpioną duszę. Jak zawsze w wielkich wypadkach życia, pamięć matki podniosła mu z głębi wspomnień tysiące, a gdzież ich mogło być więcej, jak nie w Tepeńcu?
I poszedł myślą w dalekie lata, gdy dzieckiem bawił się po trawnikach, a z owych okien śledziły jego każdy ruch śliczne, szafirowe oczy smutnej kobiety. Patrzył w górę, jakby czekał, że lada chwila uchyli się firanka i wyjrzy, jak wtedy, złotowłosa głowa, a dźwięczny głos zawoła go po imieniu.
Ale okna były szczelnie zamknięte i nikt go nie wołał z pieszczotą. Daleko były te lata, daleko odeszła smutna kobieta.
Ale zaczarowane koło martwoty przedarła ta myśl, snuła się teraz jak strumyk, tęskna, żałosna. Czy też dziad wypełnił obietnicę ostatniego listu, zaspokoił żądania zmarłej, czy leżała teraz obok męża w rodzinnym grobie?
Przez wrodzoną delikatność nie pytał o to dzia-