Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/117

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

szny wybuch. Milcząc, podał krzesło bratu i sam usiadł.
W tej chwili szelest się zrobił za drzmiami, dyalog stróża z kimś obcym, i Bazyli otworzył podwoje, zajrzał i rzekł lakonicznie:
— Ryży jest.
— Niech wejdzie — mruknął Hieronim.
Wysoki, chudy żyd, z biegającemi oczyma, wsunął się cicho i ukłonił w progu.
— Są pieniądze? — spytał krótko inżynier.
— Są.
— To dawaj.
Żyd się obejrzał po izbie, przyjrzał się świadkowi, dobył potężny zwit banknotów, zaczął liczyć monotonnie i podawać odbiorcy.
W świetle lampy migały tęczowe papierki; Hieronim odkładał je obojętnie, Wojciech wpatrywał się uważnie, oddychając ciężko.
— Dwadzieścia pięć tysięcy. Gdzie reszta? — rzekł Hieronim, biorąc stemplowy papier i pisząc od niechcenia weksel.
Oczy Wojciecha ścigały pióro brata, czytały każdą zgłoskę. Kwit był terminowy, miesięczny, pod spodem podpis: H. Białopiotrowicz.
— Resztę mogę wysłać pojutrze. Pan raczy przysłać kogo z kwitem, bo ja sam przybyć nie mogę.
— To dobrze. Obejdę się, sądzę, do tygodnia. Oto weksel. Pan naczelnik uprzedził podobno, że możecie dawać na mój podpis.
— Ja i bez niego dałby miliony! Dziękuję panu!
Żyd wziął kartkę, skłonił się i wycofał za drzwi.
Hieronim rzucił paczkę do ogniotrwałej kasy, coś zapisał i siadł napowrót.
— Tyś bogaty pan! — rzekł Wojciech.
— Biorę dwieście rubli miesięcznie.