Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/105

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dziewczyny, nie słowo namiętne — z dna duszy wybiły się na wierzch, zgłuszyły resztę, dotknęły go jak grom dwa wyrazy: „bądź prawym, bądź prawym!“
Słyszał je, jakby brzmiały jeszcze echem, jakby dopiero wyszły z ust konającej; słyszał je i wzdrygał się, jak winowajca na wspomnienie krzyku ofiary...
„Bądź prawym, bądź prawym!...“
I on zapomniał. Matka zostawiła mu legat pośmiertny, nie dotrzymał; dała sierocie jedyny skarb, a on go zgubił — sponiewierał spuściznę!
Zbladł jak ściana, o którą się opierał, i bardzo, bardzo nizko zwiesił głowę; ale był młody, podniecony, więc się buntowało coś wewnątrz i szeptało: wszakże ja kocham, czy mi kochać nie wolno? Ale wspomnienie powtarzało uparcie:
— Bądź prawym! Jutro już nie spojrzysz śmiało, będziesz złodziejem! Nie kocha ten, kto poniewiera!
Poniewierka! Chłopiec wzdrygnął się cały.
Tak, poniewierką był taki stosunek, poniewierką uczuć, duszy, własnego sumienia. A potem...
Matczyna dusza zapłacze nad synem i we śnie już nawet do niego nie przyjdzie; sponiewierał jej pamięć, zapomniał ostatniej prośby.
Chłopiec zatoczył się, jak pijany; jęk mu się z piersi wydzierał, a potem rękoma wziął się za bijące skronie i załkał.
A głos w duszy już nie groził, nie wyrzucał, ale prosił coraz łagodniej i słodziej:
— Bądź prawym, dziecko, bądź prawym!
Cofnął się napowrót do sieni, zapukał do stróża.
— Otwórzcie mi, Bazyli. Muszę iść.
— Chryste! co panu? Słabo, czy co? Dalibóg, nie puszczę! W taki mróz, nocą, śmierć pewna!
— Nie pójdę do siebie — mruknął stłumionym głosem.
— To niech pan u mnie zostanie. Z troską, czy z weselem, zawszem panu rad. Ot, posłanie go-