Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/082

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

„Jesteś marnotrawca i próżniak. Zrobiłeś mi kłopot z maszyną; majster wziął za jej ustawienie 20 rubli, odtrącam to od należnej ci sumy, a resztę odsyłam, wedle umowy. Drugi raz za podobne zerwanie stracisz całą zapłatę, jako karę za niesumienność. Twój dziad, Polikarp Białopotrowicz.“
Hieronim, jak huragan, wpadł do przyjaciela.
— Józef, jedziesz jutro! — krzyknął.
— Ja? Dokąd?
— Do Krymu! Leczyć się! Mam pieniądze!
— Jakie pieniądze? Jaki Krym? — Żabba wytrzeszczył oczy.
— Krym jest jeden! A pieniądze masz!
— Et, durzysz mi głowę. Co mi tam Krym. Nie chcę!
— Józef!
Litwin zatkał uszy dłońmi, wnurzył nos w książkę. Wyglądał jak uosobienie uporu i zaciętości.
Ale Hieronim na nic już nie zważał. Książkę cisnął w kąt, przyjaciela wziął obu rękami za głowę, przypuścił szturm do mruka.
— Bracie! Zlituj się nademną, jeśli nie nad sobą. Daj mi tę jednę pociechę, żebym był o ciebie spokojny, żebym ciebie miał jednego! Toż ja sierota, ni domu, ni łomu, ani duszy rodzonej nigdzie. Tyś mi jeden i bratem, i rodziną. Tyle lat byliśmy razem, cóżem ci zawinił, że samochcąc chcesz ginąć i mnie rzucić? Było nam dobrze razem. Życie tak przeżyjemy. Józik! mój ty drogi, kochany, serdeczny! Zrób mi tę łaskę, jedź! Da Bóg, poprawisz się, dopędzisz te podłe kursa! Józik! nie upieraj się, zlituj się nademną! Żebym mógł w biedzie choć ciebie mieć zdrowym!
Głowa Litwina szamotała się zrazu energicznie w objęciu przyjaciela, aż mu spadły okulary, potem uspokoiła się trochę, odwracał ją tylko, by mu Hie-