Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/081

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

samego na świecie! Jak na złość, nie chcesz jeść, o co cię proszę, ani przestać chodzić do instytutu. Tybyś rad skończyć, wierzę!
Żabba umilkł pod gradem zarzutów. Była to jego zwykła taktyka; upór swój bezmierny krył pod tem spokojnem milczeniem. Przekonać go i uprosić nie było sposobu.
A Hieronim dzień i noc myślał o tem dobroczynnem powietrzu, które miało wrócić przyjacielowi życie; myślał, gryzł się, posępniał, przeklinał biedę.
Ludzie z upragnieniem czekali wiosny, onby ją rad był odsunąć na lata, wykreślić z kalendarza; wiosna nie niosła mu odrodzenia i słońca, niosła mu śmierć i zgubę.
Grosz po groszu, oszczędzając się bezmiernie, nic prawie nie jedząc, nie śpiąc, chodząc prawie w łachmanach, zebrał sześćdziesiąt rubli. Więcej nie mógł.
A wiosna nadchodziła tak szybko, jak nigdy, a Żabba sechł w oczach.
Stara ciotka miała coraz częściej zapłakane oczy, szyła coś nocami. Gdy się zeszli z Hieronimem, wzdychali oboje. I ona była biedna. Żyła ze studentów, a to dość powiedzieć w Petersburgu, a jednak i ona myślała o tym wyjeździe, i ona zbierała grosz do grosza, równie z trudnością, jak Białopiotrowicz.
Na współkę mieli sto rubli.
Pewnego wieczora, w marcu, Hieronim zastał w mieszkaniu awizacyę dla siebie, na ośmdziesiąt rubli.
— Co to? Zkąd to? — pytał Żabby.
— Z poczty — odparł mruk.
— Któż mi może przysyłać pieniądze.
— Zobaczysz, jak odbierzesz.
Chłopiec pobiegł, ile miał tchu. W biurze, przy gazowym płomyku, przeczytał co następuje: