Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/050

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Na wzmiankę o szkolnem kształceniu wnuka, pan Polikarp zmarszczył siwe, krzaczaste brwi i odparł krótko:
— Nie potrzeba! Zostanie tu!
Matka nazajutrz wzięła dziecko i wyjechała bez pożegnania. Pan Polikarp nie protestował. Chłopiec rosł, pożerał nauki, z krwią matczynną wyssał żelazną wytrwałość, wiarę w siebie i niechęć do dziada. Gdy tracił jedyną opiekunkę, był już prawie człowiekiem; nie lękała się dlań niczego i tylko, konając, gorąco go prosiła:
— Ruciu, pamiętaj o mnie i bądź prawym!
A potem pobłogosławiła go na sierocą dolę i zasnęła z rękoma na jasnej głowie chłopca.
„Bądź prawym“ nie wyszło mu nigdy z pamięci. Lata minęły. Z gimnazyasty wyrósł młodzieniec, człowiek, co siłą energii potrafił chodzić na kursa, dawać lekcye, pomagać kolegom, żyć z dwojga rąk i głowy, nie prosząc nigdy o pomoc. Czasem, bardzo głodny, chciał iść po zapomogę do składkowych studenckich funduszów i wracał. Myślał, że odbierze grosz chorym, słabym, może niezdolniejszym — i cierpiał.
„Bądź prawym“ matczyne tłumiło w nim głód, podniecało jakąś szaloną egzaltacyę energii.
W trzecim roku przyznano mu stypendyum. Stypendyum owo nazywał pan Polikarp korzystaniem z publicznej jałmużny.
Obok tego niezmordowanego bojownika pracy żył brat stryjeczny, rzucając garściami dziadowskie ruble w błoto stolicy, gdzie przebywał, pilnując jakichś interesów.
Czasem Hieronim, biegnąc na lekcye, spotykał kuzyna, rozpartego we własnym powozie. Pozdrawiał go bez zawiści i zazdrości wesołym okrzykiem, ale nie odwiedzał nigdy. Dziadunio na to tylko czyhał by go nazwać pasorzytem Wojciecha.