Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/048

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

do mieszkania, i gdyby nie Żabba, poniósłbym świeżutki patent świętemu Piotrowi, jako certyfikat zgonu. Trzeci raz w Petersburgu to było. Rozmyślaliśmy z Żabbą, jaką drogę obrać, do których wrót wiedzy zapukać, jak krajowi najlepiej usłużyć; przychodzi list: „Zostań doktorem, chcę mieć swego medyka! radzę ci to ze względów dziedzictwa; jak mi usłużysz, to ci co zapiszę.“ Dosyć tego; poszedłem w drugą stronę, na inżyniera. Trafił dobrze dziadunio, bo trzeba wam wiedzieć, że boję się okropnie umarłych i chorych! Czwarty raz pisał w sprawie Wojciecha, a oto piąty!
Student kopnął nogą niewinny papier.
— I nigdy nie odpisywałeś?
— Owszem, zawsze, ale Żabba konfiskował odpowiedzi przez oszczędność marek! Dzisiejsza pójdzie!
— Czego on chce właściwie od ciebie?
— Kat go wie! Chce dokuczać, musi mu to sprawiać przyjemnosć, jak mnie kieliszek wina, a Grocholskiemu buziak naczel...
Zaczęty wyraz skonał na ustach chłopca, podskoczył, jak ruszony sprężyną.
Naczelnik stał w progu.
— Panowie, do roboty! Jutro wyjeżdżamy! Spieszcie się. Białopiotrowicza zabieram z sobą; reszta niech kończy zadania!
Mane, Tekel, Phares! — zamruczał Hieronim, idąc na wezwanie.
Reszta się rozpierzchła, podniecona nadzieją wyjazdu.
Bronka po swojemu usiadła na progu, nucąc dziecięcym głosikiem piosenkę, którą wczoraj śpiewał Hieronim. Była nad wyraz szczęśliwą.