Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/032

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dziś w wieczór przyjdzie do naczelnika. Będę mu towarzyszył na trąbce. Złożymy koncert.
— Bardzo potrzebne! — zamruczał Litwin, nie odrywając się od czytania.
— Ty się na tem nie znasz.
— Chwała Bogu!
— Et, nieznośny jesteś pedant! Cóż u was słychać?
— Ja nie mam zwyczaju słuchać.
— Dziecko jest jeszcze? Nie oddaliście rodzicom?
— Musi być nie, kiedy jest — była logiczna odpowiedź.
— Szaniarski mówił, że ją Rucio traktuje, jak żonę.
— Nie wiem, jak się żonę traktuje, bom kawaler.
Grocholski parsknął śmiechem. Ton nosowy Żabby, spokój i flegmatyczna twarz, były nadzwyczaj komiczne.
Śmiech kolegi obraził Litwina. Drwiny znosił tylko od Hieronima. Obrócił się plecami do Warszawiaka, zatkał uszy rękoma, długi nos pochylił nad książką i zapadł w kompletne milczenie.
Grocholski pokręcił się jeszcze chwilę, porozrzucał papiery, popróbował skrzypiec, wziął jakąś księgę i wyszedł, gwiżdżąc.
Mała siedziała na temże miejscu, w tej samej pozycyi i patrzała na las.
— Jak się masz? a gdzie twój mąż? — zagadnął wesoło student.
Bez wahania wskazała ręką w kierunku wzroku i odparła poważnie:
— Poszedł tam.
— Czemuż ty nie poszłaś z nim?
— Nie pozwolił.
— Czekasz na niego?
— Czekam.