Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/029

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Młodzi ludzie rzucili się do jadła z dobrze zrozumianą zaciekłością; wśród wrzawy rozmów, śmiechu z anegdot Hieronima, szczęku misek i łyżek, nikt nie dosłyszał płaczu rozbitka.
Zbudził ją hałas, przeraził widok tylu obcych, i łkała, tuląc się do ściany, jak młody wilczek nawpół tylko oswojony.
Nagle przypomniał ją sobie Hieronim, zajrzał w kąt.
— Może ci się jeść chce, dziecko? — spytał, głaszcząc ją po głowie.
— Bardzo — szepnęła, biorąc w obie dłonie jego rękę.
— No, to chodź do stołu.
Chciała usłuchać, ale nie miała siły utrzymać się na nogach; upadła, rzucając mu spojrzenie konającego ptaszka.
Wzrok ten dziwnie mu szedł do serca.
Żabba miał siostrzyczkę w takimże wieku, która mieszkała razem z nimi w Petersburgu. Chłopiec, sierota bez ojca i matki, lubił dziecko, bawił się z niem, swawolił, kupował łakocie.
Przed rokiem szkarlatyna ją zabiła. Konając, patrzała na brata i przyjaciela takim samym żałosnym wzrokiem, prosząc o ratunek.
Student się pochylił, wziął na ręce małą, pocałował w chude policzki i zaniósł do stołu.
— Mleka, matko — poprosił gospodyni.
Nakarmił ją, trzymając na kolanach. Piła chętnie, chciwie, ciepło wybiegło jej na twarzyczkę rumieńcem. Milczała jednak ciągle, patrząc nieufnie, dziko, z pod roztarganych włosów Potem dostała dreszczów, sen ją znów morzył, niespokojny, gorączkowy.
Pomimo jednak namowy, nie puściła ręki studenta, którą cisnęła do piersi nerwowym, lękliwym ruchem. Wezwana na spoczynek przez gospodynię, rozpłakała się okropnie, nie zdołano jej oderwać od