Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Straszny dziadunio.djvu/028

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Spojrzała dziko, usunęła się.
— Oho, księżniczka z bajki. Bierz ją, Ruciu!
— A biorę. Może się rozmyśli i przemówi.
Orszak ruszył. Na czele wódz rzeszy z lunetą pod ręką, dalej pani pod eskortą Grocholskiego i dwaj studenci, obładowani tłomokami. Pochód zamykał Żabba z przyjacielem.
Dziecko, gdy je Hieronim wziął na ręce, zaczęło płakać. Nie zważał na to, i niosąc je, ruszył za towarzystwem, dowcipkując po swojemu z Żabbą.
Po chwili uspokoiło się biedactwo, spojrzało w górę, w śmiejące się oczy chłopca, przytuliło mu się do piersi, przymknęło zmęczone płaczem oczy.
Usypiała, kołysana ruchem i okropnem zmęczeniem. Już jej nic złego nie mogło spotkać.
Szli tak wśród lasu godzinę, i mrok padał zupełny, gdy zaczerniała przed nimi wieś, mrugając światełkami z okien. Zaczęto nawoływać ludzi.
Po chwili tłum ich otoczył. Dobijano się jak o honor o przyjęcie rozbitków, porwano ich tłomoki, i Hieronim ani się obejrzał, jak się znalazł z Żabbą w obszernej izbie, otoczony całą chłopską rodziną, wyprzedzającą się w usługach.
Dziecko spało cichutko.
— A to co, panie? — zagadnął gospodarz, gdy chłopiec układał drobiazg ten na swej burce, na ławie.
— Szczupak na sprzedaż. Niech śpi tymczasem.
— Ej, pan żartuje. Toż to człowiek.
— Nawet kobieta. Złowiłem w powodzi. Może ją znacie.
Wszystkie twarze pochyliły się nad uśpioną, każdy się cofnął, ruszając ramionami.
— Nie tutejsza — odparł gospodarz — musiała ją rzeka z góry gdzieś porwać. No, niech śpi. Jak ma rodziców, to się upomną. Prosimy tymczasem panów na wieczerzę.