Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/243

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Spojrzał raz i drugi na nią, ilekroć z pługiem zwracał. Szła bo nie po swojemu, powoli, więc jej w myśli pożałował.
— Ciężko jej, biednej! Boh me, już od jutra zakażę żniwa.
Tymczasem Marya podeszła bliżej, i na miedzę ku niemu się zwróciła. Siermięgę miała rozpiętą, i coś trzymała w pole jedną ręką, a w drugiej sierp niosła.
Zatrzymał konie, i parę kroków ku niej uczynił.
— Co ty niesiesz? Broń Boże co ukradła? — spytał niespokojnie.
Kobieta stanęła przed nim i, uśmiechając się blademi usty i licem, na którem jeszcze smugi bólu zostały — odchyliła rąbek grubej świty u piersi.
— W Imię Ojca i Syna! — przeżegnał się chłop, a to zkąd?
— Chłopiec dla ciebie, jakeś chciał! — odparła łagodnie, podczas gdy oczy łzami nabiegały z radości, czy osłabienia.
— Matko święta! — wymówił, zapatrzony wciąż w tę połę zawiniętą i oszołomiony. Zkąd, kiedy, jak? Dawno się urodził?
— Przed południem. Zaczęłam żąć i zaraz przestałam. Wstyd mi było wracać przed tylu ludźmi, więc w zboże się skryłam. Bóg