Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Hrywda.djvu/231

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Żeby do jesieni poczekali, — a to w roboczy czas, jak na złość, włóczą!
Ot, tobie i jabłka i ryzyka! Rad i teraz, że trus!
— Tyby rad był, żeby Kiryka zabili może — warknął Sacharko.
— Jakby było sądzone, toby ubili! I warto, bo siekierą nie godzi się rzucać w głowę.
— To tak? Za Hucami trzymasz, ty, łotrze! Brata tobie nie szkoda!
To wynoś się z chaty Huców, won! — krzyknął Sydor.
— Czegoż od niego chcecie? — wtrąciła Tatiana. Tak, słusznie mówi. Chłopiec winien, że kradł, to i cierpi. A jak Kalenikowi teraz trzeba za dwóch robić, to go złość obejmie. Wy to, wy gadacie złość, a on milczy...
— Co to, kradł! — oburzył się Sydor. Dziecko ze swawoli po jabłko poszło, — to kradzież.
— Ale! dziecko: a dorosłego omal nie ubiło! Dobra to swawola! — zaśmiała się Tatiana. — Żeby tak u mego ojca, toby go zbił do pół śmierci, zamiast bronić.
— A tobie, hultajko, radość, że w więzieniu siedząc, koszuli nie zmieni, i chleba nie zje! Tobie byle nie prać, nie robić, ino jeść i spać! — zawołał Sacharko.