Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/255

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

W dworku ucichło życie i zgasły światła. Derkacze odzywały się w trawach — gdzieś daleko konie parskały na paszy — pies zaszczekał w miasteczku — żaby rechotały w błotach. Tomka ogarnęło zmęczenie pracowitego dnia, wpółsenność — odrętwienie, poprzedzające nieświadomość.
Wtem zdało mu się, że usłyszał pluśnięcie wody — opodal, gdzie przez grzązki rów szła ścieżka, okrążająca dworskie budynki.
Była tam pierwotna kładka — pod wierzbą.
Uniósł głowę — nagle rozbudzony — czujny — przeczuciem i nie podnosząc się, patrzał, słuchał. Chwilę — wszelki szelest ustał — aż znowu zaszemrały gałęzie wierzby i na ścieżce ukazał się szary kształt łudzki. Stał — jakby czatował, śledził, oczekiwał.
— Podpalacz! — odczuł Tomek przeświadczenie i żądzę obrony.
Machinalne poszukał broni w kieszeni, ale namacał tylko wielki klucz od spichrza, ścisnął go w garści i nie tracąc z oczu człowieka, baczny na każdy jego ruch, jął się czołgać w trawach i dotarłszy do krzewów przy płocie, dopiero się wyprostował.
Złoczyńca już był poza stodołą, gdzie leżała zeszłoroczna słoma, resztki sterty. Tam przypadł do ziemi i znieruchomiał. Kaktus musiał coś posłyszeć, bo szczeknął razy parę i umilkł.
Nagle błysnęła przy ziemi zapałka i w tejże