Przejdź do zawartości

Strona:PL Maria Rodziewiczówna - Barbara Tryźnianka.djvu/254

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

murowywać — może do wiosny wytrzyma — i na drwach odtargowałem rubla na sągu. Jak o własne dbam — ale żebym pod władzę tego urwipołcia miał iść — to niech mi pani dziedziczka takiego despektu nie czyni.
— To już dobrze, dobrze, mój Marczewski. Powiem panu Gozdawie, że ze mną będziecie konferować. Toście mnie pocieszyli — tym piecem i drwami! Niech wam Bóg szczęści.
— Moja kobieta i dziewczęta będą do żniwa pilnie przychodzić — jako zawsze. Tylko jeśli ten rządca będzie tak z sąsiadami się obchodzić — jak zaczął — to może być nieszczęście. Ryczałek strasznie się odgraża, a on taki człowiek, co się nie lęka ni Boga, ni dyabła.
W ten sposób długo jeszcze zabawiał chorą. Gdy wreszcie odszedł — zawołała Hankę i poczęły trwożnie szeptać. Chciały rozmówić się z Gozdawą, ale się lękały, i bezradne postanowiły zdać się na los, przygotowane na najgorsze.
A Tomek po wieczerzy — poszedł znowu w pole, bo go dławiło w izdebce, i nie mógł się przemódz — by zasnąć pod dachem Remisza.
Noc była cicha, wonna, bez księżyca, ale jasna na zachodzie i wschodzie — najkrótsza noc letnia.
W dzień wypatrzył na łąkach miejsce do kąpieli i ochłodzony po dziennym skwarze wyciągnął się na skraju rowu.