Strona:PL Maria Konopnicka - O krasnoludkach i o sierotce Marysi.djvu/237

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

na mchu czyni, trawą co najdłuższą wiąże, pieczęcie na węzłach kładzie, sygnetem przyciska — straż stawia i czeka.
Przyszła noc.
Cicho wszędzie, jakby makiem siał. Listek się nie ruszy na drzewie.
Ciemny lazur bez tchu nad ziemią wisi, gwiazd w nim, by piasku w morzu.
A mieli straż tej nocy przy dębie Mikuła i Pakuła, dwaj rodzeni bracia, z których król Błystek milicyę sobie nadworną uczynił, dawszy im piękne hełmy z dzwonków polnych na głowy, a szable z mieczyka, co kwiatem ognistym, jak ułańską lancą z czerwoną chorągiewką, wystrzela wysoko z pośród liści wązkich a długich, jak miecze.
Stoi Mikuła sztywny, jak gdyby kij połknął, stoi Pakuła prosty, jakby wystrugany z drewna, a oczyma dokoła kręcą, żeby im nic nie uszło.
Wszystko śpi w Słowiczej Dolinie: modra struga i trawy i zioła; śpią muszki i ptaszęta, i żab chóry, i lilje wodne, i dąb ten stary, pod którym Mikuła i Pakuła trzymają straż wiernie.
Tak przyszedł świt.
Zrywa się drużyna Krasnoludków i do podziemia bieży: straż stoi, jak stała, pieczęcie leżą, jak leżały. Zajrzą Krasnoludki do wnętrza, a tam garsteczka tylko żyta, ledwie — że co na dnie.
Zdumieli.
Cóż to więc jest za szkodnik taki, co zamku nie ruszy, pieczęci nie złamie, a dobro zabierze?
Patrzą po sobie w przerażeniu, milczą, nikt nie wie, jakie tu przemówić słowo.