Strona:PL Maria Konopnicka - O krasnoludkach i o sierotce Marysi.djvu/215

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ta siła tak mu weszła w piersi, w ręce, w ramiona, że ledwo wytrwał w bezczynności do rana, a garść słomy, na której legiwał, wydała mu się nocy tej jakby mrowiskiem, jakby madejowem łożem.
— Co zmarnowanego dobra i żywota! Co sił po próżnicy i we mnie i w tej ziemi zmarniałych!
Że też na niego choć przed rokiem, choć przed dwoma nie przyszła taka godzina...
Ot, czekała, czekała go ta ziemia cierpliwa, dobra... Czekała go, w dziki kwiat strojąc się i w dzikie trawy, jak cyganka, bo jej nie przyodziała praca jego złotą szatą kłosów...
Teraz on ją ustroi... Teraz ją odżywi... Teraz on syn, syn! A ona — matka rodzona!...
Piały już kury, kiedy umęczony myślami swemi, Skrobek usnął wreszcie. Śniło mu się, że po modrem niebie chodzi, miesięcznym sierpem gwiazdy kosi i w stogi je wielkie u Bożych stóp składa...
Ot, taki sen złoty...
Ledwo świt, dobył Skrobek pieniędzy z garnka, ukrytego w słomie pod strzechą i poszedł pług kupować i bronę, do kołodzieja Wojcieszka, na drugi koniec wioski. Droga przez wieś pusta jeszcze była i cicha; ale Wojcieszek już okrakiem na stołku przed chatą siedział i śmigłą drzewinę strugiem na dyszel strugał, pogwizdując na szpaka, co go u siebie od wielu lat chował.
Ledwo Skrobek na drodze się pokazał, już ten szpak krzyczeć zaczął:
— Wojcieszku! Wojcieszku! Wojcieszku!
Kiwnął na to stary głową i rzecze:
— Gość idzie.
— Gość! gość! gość! — wrzasnął szpak gwiżdżącym dyszkantem, a w tej chwili przybliżył się Skrobek.