Strona:PL Joseph Conrad-Zwierciadło Morza.djvu/182

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tego by wygłosić żałobną pochwałę dla wierności okrętu — wierności na śmierć i życie.
Potem kapitan nie powiedział już ani słowa; siedział nieruchomo u mego boku z rękoma splecionemi luźno między kolanami, póki cień naszego statku nie padł na łódź; w odpowiedzi na głośny okrzyk radości, witający powrót zwycięzców z ich nagrodą, kapitan podniósł stroskaną twarz i uśmiechnął się słabo ze wzruszającą pobłażliwością. Uśmiech tego godnego potomka najdawniejszego z morskich plemion — którego śmiałość i męstwo nie zostawiły żadnego śladu wielkości i chwały na obliczu wód — dopełnił mego wtajemniczenia. Niekończona głębia dziedzicznej mądrości była we współczującym smutku tego uśmiechu, za którego sprawą serdeczny wybuch radosnych krzyków zabrzmiał mi w uszach jak zgiełk dziecinnego tryumfu. Nasza załoga wydawała okrzyki niezachwianej pewności siebie — zacne dusze! Jakby człowiek mógł kiedykolwiek być pewien że wziął górę nad morzem, które zdradziło tyle statków o „wielkiem imieniu“, tylu dumnych ludzi, tyle wyniosłych ambicyj dążących do sławy, potęgi, bogactwa, wielkości!
Gdy doprowadziłem łódź pod fały, mój kapitan w pysznym humorze rozparł się na barjerze czerwonemi piegowatemi łokciami, wychylił się i zawołał do mnie sarkastycznie z głębi sokratesowskiej brody:
— A więc jednak przyprowadził pan łódź z powrotem, co?
Sarkazm był w jego zwyczaju; na obronę kapitana mogę conajwyżej powiedzieć że był to sarkazm wrodzony. Nie wynikało stąd jednak aby był przyjemny. Lecz przyzwoitość i rozsądek nakazują dostroić się w sposobie bycia do swego kapitana.