Strona:PL Joseph Conrad-Zwierciadło Morza.djvu/172

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

zawieszoną wysoko w pustce za iskrzącą się zasłoną ze srebrzysto-modrej mgły, która chwilami jakby się poruszała i płynęła w powiewie co pchał nas powoli naprzód. Spokój tego czarodziejskiego poranka był taki głęboki, taki niezamącony, że zdawało się iż każde słowo, wymówione głośno na pokładzie, przeniknie do samego jądra tej nieskończonej tajemnicy zrodzonej ze związku wody i nieba. Nikt nie podnosił głosu.
— Zdaje się, panie kapitanie, że to wrak napełniony wodą — rzekł spokojnie drugi oficer, schodząc z góry z lornetką w futerale przewieszonym przez ramię. Nasz kapitan skinął bez słowa na sternika, aby skierował statek ku czarnej plamce. Wkrótce rozróżniliśmy niski, strzaskany pieniek sterczący na przodzie — wszystko co zostało po straconych masztach okrętu.
Kapitan gawędził półgłosem z głównym oficerem, rozwodząc się nad niebezpieczeństwem takich szczątków i nad strachem, aby nie wejść na nie nocą, gdy wtem jeden z marynarzy na przodzie krzyknął:
— Tam są ludzie na statku, panie kapitanie! Widzę ich!
Głos tego człowieka był nadzwyczajny, nie słyszało się jeszcze na naszym statku takiego głosu; był to zdumiewający głos jakiegoś nieznajomego. Wywołał nagły zgiełk krzyków. Podwachta wybiegła na dziób statku jak jeden mąż, kucharz wypadł z kuchni. Wszyscy widzieliśmy teraz tych nieboraków. Byli przed nami! I natychmiast wydało się, że nasz statek — który zasłużył sobie dobrze na opinję, iż nie ma równego w szybkości przy lekkim wietrze — utracił moc poruszania się, jakby morze stało się lepkie i przylgnęło do jego boków. Ale się jednak poruszał. Nieobjęty ogrom, towarzysz nieodłączny okrętowego życia, wybrał ten