Strona:PL Joseph Conrad-Zwierciadło Morza.djvu/073

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i tyłu; lecz gdy zobaczyłem że przysiadł na piętach w nawpół roztajałym śniegu, u samej krawędzi bulwaru, aby spojrzeć na prąd pod wychyłem rufy, powiedziałem sobie: „To jest kapitan“. I wkrótce dostrzegłem jego bagaż — typową skrzynię marynarza — niesioną na pętlach z lin przez dwóch ludzi, oraz parę skórzanych walizek, a na nich zwój morskich map opakowanych w płótno. Nagła, odruchowa zwinność, z jaką skoczył na pokład wprost z poręczy, odsłoniła mi poraz pierwszy prawdziwy jego charakter. Bez żadnych innych wstępów poza przyjaznem skinieniem głowy, odezwał się do mnie:
— Wcale dobrze zbalastował pan dziób i rufę. No a jak tam z rozmieszczeniem ciężaru?
Odrzekłem, że jak sądzę udało mi się utrzymać ciężar dostatecznie wysoko; jedna trzecia została umieszczona w górnej części statku „nad pokładnikami“, według technicznego określenia. Gwizdnął: „Fiu!“ obrzucając mię od stóp do głów badawczem spojrzeniem. Coś w rodzaju zafrasowanego uśmiechu pojawiło się na jego rumianej twarzy.
— No, założyłbym się że użyjemy co się zowie w czasie podróży — rzekł.
Miał rację. Okazało się że był pierwszym oficerem na tym statku podczas dwóch poprzednich rejsów; poznałem już charakter jego pisma, czytając w kajucie ze zrozumiałą ciekawością stare dzienniki okrętowe, przeglądając zapiski o dziejach mego nowego statku, o jego zachowaniu, o szczęśliwych chwilach jakie przeżył i o niebezpieczeństwach z których wyszedł cało.
Kapitan nie omylił się w swej przepowiedni. Nasza podróż z Amsterdamu do Samarangu z ładunkiem — którego, niestety! tylko jedną trzecią ciężaru umieści-