Strona:PL Joseph Conrad-Tajny Agent.djvu/205

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

konia, jakiego mi psiakrew wetkną tam w stajni. Mam w domu swoją starą i czworo drobiazgu.
Świat jak gdyby oniemiał na potworne oświadczenie stwierdzające ojcostwo tego człowieka. Zapanowała cisza; boki starej szkapy, apokaliptycznego rumaka niedoli, dymiły w świetle dobroczynnej latarni.
Dorożkarz mruknął coś pod nosem a potem dodał swym tajemniczym szeptem:
— Nie tak to łatwo żyć na świecie.
Twarz chłopca drgała czas jakiś i wreszcie uczucia jego wybuchły jak zwykle w zwięzłym okrzyku:
— Źle! Źle!
Oczy Steviego tkwiły w żebrach konia, świadome rzeczy i ponure, jakby lękał się rozejrzeć po złym świecie. A jego wiotkość, różowe wargi i blada, jasna cera nadawały mu wygląd delikatnego chłopczyny mimo puszystego, złotego zarostu na policzkach. Wydął lękliwie wargi jak dziecko. Dorożkarz, krępy i szeroki, patrzył nań bacznie srogimi oczkami, które zdawały się go boleć od przejrzystego, gryzącego płynu.
— Ciężko koniom, ale jeszcze ciężej takim biedakom jak ja — wysapał ledwie dosłyszalnym szeptem.
— Biedny! Biedny! — wyjąkał Stevie z gwałtownym współczuciem, wpychając ręce jeszcze głębiej w kieszenie. Nie mógł powiedzieć nic więcej, bo wrażliwość jego na ból i nędzę oraz chęć aby uszczęśliwić i konia, i dorożkarza spotęgowały się aż do dziwacznej zachcianki: zapragnął wziąć obu do łóżka. Ale wiedział, że to jest niemożliwe. Bo Stevie nie był wariatem. Pragnął tego niejako symbolicznie a jednocześnie bardzo wyraźnie, gdyż pragnienie jego