Strona:PL Joseph Conrad-Tajny Agent.djvu/204

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

żartu; na drugim końcu kadłuba chuda, płaska szyja, podobna do deski pokrytej zniszczoną końską skórą, opadała ku ziemi pod ciężarem olbrzymiego, kościstego łba. Uszy zwisały niedbale każde pod innym kątem, a nad ponurą postacią tego niemego mieszkańca ziemi unosiła się para dymiąca z żeber i krzyża w mglistym, nieruchomym powietrzu.
Dorożkarz dotknął lekko piersi Steviego żelaznym hakiem wystającym z obszarpanego, wytłuszczonego rękawa.
— Słuchaj no, młody paniczu. Co byś powiedział, gdyby ci kazano sterczeć za tym oto koniem może i do drugiej nad ranem?
Stevie patrzył bezmyślnie w srogie małe oczka o powiekach obrzeżonych czerwienią.
— On wcale nie jest kulawy — szeptał dorożkarz z energią. — I nic mu nie dolega. On już taki jest. A co byś powiedział — —
Jego wytężony, zagasły głos nadawał słowom cechę żarliwej tajemniczości. Bezmyślność w oczach Steviego zamieniała się powoli w strach.
— Cóż tak na mnie patrzysz, paniczu. Trzeba sterczeć na koźle do trzeciej, czwartej rano. Zimno. Głód. Czeka człowiek na tych pasażerów. Na pijaków.
Jowialne, fioletowe policzki dorożkarza jeżyły się białą szczecią; podobny do Wirgiliuszowego Sylena — co z twarzą umazaną sokiem jagód rozprawiał o bogach Olimpu wobec naiwnych sycylijskich pastuszków — opowiadał Steviemu o domowych sprawach i interesach ludzi, których cierpienia są wielkie a nieśmiertelność bynajmniej nie zapewniona.
— Jestem nocny dorożkarz, tak — szeptał jakby z chełpliwym rozjątrzeniem. — Muszę brać takiego