Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Hołota 01.pdf/048

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

trzeba gdzieindziej kąta szukać, choćby zakrystyana w kościele.
Dziwnym głosem to mówił. jak złamany i zmuszony.
— Niech zapłacą dobrze, wyniosę się, — dodał — tylko ani skryptu, ani papierka, ani żadnego terminu znać nie chcę; gotowy grosz, od razu cały. Co robić! Ze łzami pójdę ztąd, gdzie się życie strawiło — a no! nie ma tu już ani mojej starej jejmości, ani starego nic. Wszystko nowe i kiepskie, moja tylko bieda stara.
Machnął ręką. — Pal ich dyabli!
Więckowski nie śmiał już pytać raz drugi.
— Ja o tem jaśnie pani doniosę, — rzekł — a zdaje mi się że rada będzie.
Zarzecki powtórzył raz jeszcze z rodzajem rozpaczy.
— Pal ich dyabli!
— No — to dobranoc!
Pan Jakób głową kiwnął tylko i padł na łóżko jak wysilony, dobył z pod niego flaszkę powtórnie i pociągnąwszy z niej łyk znowu, zatknął ją i przychował.
W izbie już było prawie zupełnie ciemno. Skrzypnęły drzwi, weszła powoli Lucia, oburącz niosąc miskę, którą chciała postawić na stole. Zobaczywszy ją, stary zdala zrobił jej znak że jeść nie chce.
— Idźże ty mi z tem jedzeniem, — odezwał się ochrzypłym głosem — nie wezmę w gębę. Karm matkę, jedz sama, ja nic nie potrzebuję.
— Ale, ojcze kochany...
— Nie potrzebuję, nie chcę, nie będę jadł, — powtórzył stanowczo.
Lucia stała jeszcze, nie wiedząc czy ma go posłuchać, gdy Zarzecki dodał: