Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Hołota 01.pdf/045

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

na wróble by się złożyło, żeby zaś kiedy choć poczciwe słousłyszeć.
Mówił ciągle powoli, poczywając potroszę, jakby spodziewając się że Zarzecki mu coś odpowie; ten stał, patrzał pogardliwie, i nic nie odzywał się.
— Ja bo nie jestem złym człowiekiem, tak mi Boże dopomóż, — mówił Więckowski — pan mnie zna, z duszy bym rad jak najlepiej, a no dwór na was zawzięty... To prawda!
— Wiem ja o tem nie od dziś, — rzekł wreszcie Zarzecki. — Na czyim wózku jedziesz, tego piosnkę śpiewać musisz, kochanku, to darmo... Jak mnie tu kochają, tom już doświadczył na mojej skórze. Bóg tam z niemi!
Więckowski poufalej na krok się zbliżył.
— Pan, to jeszcze jak pan, — rzekł cicho — najgorzej zawzięta sama pani. Ta, gdyby mogła, wykurzyłaby was ztąd jednej godziny.
— To tylko bieda że nie może! — roześmiał się Zarzecki.
— A no, nie może, — potakując powtórzył pisarz — powiada, co sam na uszy swoje słyszałem, że w tę stronę ogrodu nie chodzi, aby na obrzydłe chałupsko nie patrzeć.
— Albo ja ją proszę żeby się mojej chacie przyglądała? — wtrącił stary.
— Mnie się zdaje, — mówił Więckowski, że sam pan, który, między nami mówiąc, pod pantoflem u niej siedzi — pan dałby wam piękny grosz za wykupno tego dożywocia.
— Hm! — przerwał stary, — dla mnie też to coś warte że ja im siedzę pod nosem i zawadzam — toć satysfakcya.
Więckowski zupełnie rozbrojony, zapomniawszy o kłótni, roześmiał się, stary także.