Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Hołota 01.pdf/044

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Stary odwrócił się ku stołowi nic już nie odpowiadając. Więckowskiemu widocznie się chciało go wyciągnąć na rozmowę, bo nie ustępował.
— Z wami nawet pogadać po ludzku i po sąsiedzku nie można — dodał łagodniej — choćby człek najlepszą wolę miał.
Stał ciągle w progu.
— Masz mi jeszcze co do powiedzenia? — spytał sucho Zarzecki.
— Może by się i co znalazło, — rzekł zupełnie spuściwszy z tonu pisarz, — ale kiedy z panem trudno.
Stary ochłonął był także, a może znudzony samotnością, potrzebował się bodaj wykłócić, byle rozerwać.
— No, masz co gadać to wchodź, ja też ludzi bez racyi nie zabijam. A drzwi zamykaj.
Usłyszawszy ten rodzaj zaproszenia, Więckowski czapkę zdjął, próg przestąpił nieśmiało, i drzwi za sobą, wedle rozkazu, zamknął ostrożnie.
— Jak Boga mojego kocham, — począł — słowo daję że pan by na tem lepiej wyszedł, gdyby ludźmi nie posponował.
Jakób oparty oburącz o stół, słuchał stojąc wyprostowany.
Pisarzowi się nie kleiło, nie mógł powiedzieć co chciał, a miał coś widocznie na sercu.
Zarzecki uspokojony słuchał i patrzał.
— Nie, bo co prawda to prawda, — ciągnął powoli Więckowski — dwór na was nastaje bez miłosierdzia, człowiekby, swój swojemu, rad i pomódz, a za to jeszcze obrywa. I tyle.
Drób robi szkodę, sam go widziałem we zbożu, jak mi Bóg miły. A no co? Ich tam przez to licho nie weźmie,