Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Hołota 01.pdf/039

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nas opuściła ta pani nasza, dla której pracowaliście całe życie!
Płacz przerwał jej mowę, a stary odezwał się gwałtownie.
— Ani słowa na tę świętą kobietę. Wy jej nie znaliście — jam jeden znał ją i jej serce. Niewinna ona że Bóg życia jej poskąpiwszy, nie dopuścił zrobić co chciała!! W tem była wola Jego przenajświętsza, przed którą się ukorzyć potrzeba...
Bóg wie co robi! Wtrącił nas w nędzę łaską swą, aby wypróbować, krzyż z ręki Jego całujmy!
Chatę porzucić! — mówił dalej — do miasta się wynosić, gdzie i zagonu i grzędy i dachu nawet nie będzie — aby żyć z twojej tej biednej muzyki. Z muzyki!..
Aleś ty sama sobie nią ledwie mogła starczyć, a chcesz nas żywić! Albo to ja nie znam miasta! Daj ty mi pokój, z temi romansami...
Niech tylko mój młyn stanie, a jutro ja nikogo nie potrzebuję. Ja go mam w głowie cały, niedługo na to czekać.
O! ja wiem, — począł nagle zmieniając głos. — Manczyński by się nas ztąd zbyć chciał, bo mu się zdaje że przezemnie na niego oczy nieboszczki patrzają — wie że ja na jego pańskie fumy mam oko, i co o nich myślę, to mówię. Czuje we mnie starego sługę podkomorzynej — jestem mu solą w oku.
— Tak, — szepnęła Lucia, a on nas prześladuje i nęka; pocóż się mamy upierać tu siedzieć, gdzie i nam źle i z nami! Wynieśmy się ztąd! Uciekajmy! Ja dla siebie o litość nie proszę, zniosłabym i zniosę wszystko... miejcież litość nad biedną matką. Co tylko z sobą przywiozłam z mia-