Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Hołota 01.pdf/038

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

skarbami; czyż za to nic by ci się nie należało, czyż nie mógłbyś...
Stary porwał się z łóżka nagle i przerwał gwałtownie.
— Powtarzasz plotki nie do rzeczy, ja o żadnych skarbach nie wiem, nie mam ich, a gdybym o nich wiedział, gdybym je miał, złamanego szeląga, mrąc z głodu, z nich bym nie wziął dla siebie. Co cudze, święte. Życie ludzkie mała rzecz, a sumienie wielka. Bez niego człowiek, bydlę... Kto ci tem głowę nabija! To są brednie. Któż takiej jak ja hołocie daje do strzeżenia skarby, jakby już innych uczciwych ludzi nie było na świecie! Dajcie mi pokój z temi głupiemi skarbami!!
Stary Zarzecki począł rzucając się chodzić po izdebce, córka się już odzywać nie śmiała, stała z oczami spuszczonemi.
— Mój drogi ojcze, — rzekła — ja to powtarzam co tu ludzie plotą.
Jakób ruszył ramionami.
— Dajże choć ty mi z tem pokój, — odezwał się.
— Jest inna rada jeszcze, — mówiła córka.
— Jakaż! proszę? — przerwał pan Jakób z widoczną niecierpliwością.
— Moglibyśmy się pozbyć tej kuli u nogi, tego nędznego dożywocia, które państwo Manczyńscy podobno okupić pragną, — mówiła Lucia. Dla nas z niego nic... jest to ledwie dach nad głową. To coby nam za nie dano, starczyłoby może na przeniesienie się do miasta. Tam ja, choć biednie, moją pracą bym was utrzymać mogła.
Tu ledwie tyle znaczę co poprostu sługa, tam bym mogła więcej...
O! — dodała — nie godzi się nam narzekać, ale jakże