Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski - Hołota 01.pdf/016

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

ły, koczyk stanął, ale, na nieszczęście, nikt z niego nie wysiadł. Wychylił się tylko mężczyzna z powozu, jakby chciał o coś zapytać, a służący dał znak kuternodze aby się zbliżył.
Wicuś pospieszył o ile noga dozwalała, dostał się do koczyka, zdjął zatłuszczoną czapeczkę i trzymając ją ponad głową i w postawie wyczekującej, ofiarował swoje usługi.
— Co jaśnie pan rozkaże?
— Do Żabiego daleko? wyszedł głos z kocza.
Kuternoga, z bystrością sobie właściwą miał czas już rozpoznać z kim było do czynienia. W powoziku siedział bardzo starannie po podróżnemu ubrany mężczyzna, jeszcze młody, chociaż już goniący ostatkami młodości, z twarzą pańską, rysów bardzo pięknych, z oczyma szafirowemi, czo łem ciemnem, noskiem rzymskim, ustami składającemi się jakoś miluchno, — minką niemal zalotną.
Wszystko co go okrywało i otaczało było piękne, wytworne, ze smakiem dobrane. Ręka którą na fartuchu położył, jak kobieca starannie świeżą opięta była rękawiczką.
Wicuś, który widział wszystko, domyślał się pod tem okryciem wystających, dużych, pewnie kosztownych pierścieni. Niedopalone cygaro, którego wonny dymek doleciał do nosa Kuternogi, pachniało dziwnie kosztownie. Rachował, że co najmniej złotówkę mogło być warte.
— Do Żabiego daleko ztąd? powtórzył podróżny.
— Do Żabiego, do państwa Manczyńskich, — o! siarczyste półtorej mili! rzekł Wicuś.
Mężczyzna spojrzał na zegarek i głową pokiwał.
— Żeby nawet wyciągniętym jechać kłusem i szosą, dodał Wicuś — którą miejscami nowym szabrem nasypano, zawsze dobre półtorej godziny — albo i siedem kwadransy (sic).