Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Strzemieńczyk Tom II.djvu/213

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

jowisku była prawdziwie rycerską i mniszą, i zaledwie głód doskwierający zaspokoić mogła.
Drugiego dnia Godów, ruszyły pułki z wąwozów wyciągając nie bez ostrożności, gdyż przewidzieć było można, że Turcy z zasadzek wypadać będą i próbować, czy znużony nieprzyjaciel, który się cofał, nie postradał męztwa i siły.
Zaraz też drugiego dnia, pogaństwo ściągnąwszy się do kupy, na tyły i tabory rzuciło się z wrzaskiem zwykłym, sądząc, że łatwo uchodzących i zmęczonych pokona.
Spalenie wozów, pozabijane konie, krwawa bitwa ostatnia, kazały się domyślać, że wojsko słabem się czuło...
Zaledwie wisk dziczy usłyszał król i znany świst a szelest strzał, nic go już utrzymać nie mogło. On, jego młodzież, starszyzna polska, inne też pułki zwróciły się ku nieprzyjacielowi z taką gotowością do boju i zapałem, że Turcy zmięszani, zaledwie ujrzawszy ich, tył podawać zaczęli.
Władysław z młodzieńczem zuchwalstwem puścił się w pogoń za niemi, i ze swojemi pięciuset Polakami, składającemi jego straż przyboczną, wbił się klinem w pośrodek tego pogaństwa...
Można się było obawiać, ażeby go nie osaczono, lecz taka była obawa chorągwi tej i tego hufca zwycięzkiego, iż Turcy w wąwozy i parowy cisnąc się i uciekając wkrótce zniknęli...