Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Semko Tom III.djvu/212

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i tym razem rozśmiał się, ale spojrzał tak w oczy Gniewoszowi, że podkomorzy się zarumienił i zmięszał.
Gwardyan nie potrzebował nawet skarcić go odpowiedzią, bo sam on postrzegł, iż więcej siebie skrzywdził poddaniem tej myśli, niż zakonnika obraził.
— Nie to chciałem powiedzieć, poprawił się niezgrabnie, ale właściwie, iż konwent i zakon zasługęby mieli u tego domu, do którego książe Wilhelm krwią należy...
O. Franciszek przebierając paciórki u pasa, słuchał milczący. Gniewosz się schylił mu do ucha.
— Kto wie! — rzekł cicho — nasza królowa też, biedaczka, osamotniona, trzymana jak niewolnica na zamku, możeby zaszła na jaką chwilkę się tu rozerwać.
Gwardyanowi oczy pojaśniały.
— Sądzicie, że królowa przybyłaby tu? Możesz to być?
Podkomorzy głową skinął.
— Z pewnością — rzekł.
— A cóż na to panowie powiedzą? — spytał Gwardyan zasępiony.
— Zmiłuj się, ojcze, cóż oni mają lub mogą zarzucić przeciw temu? — zawołał Gniewosz — Nie żadna to schadzka tajemna... ludzi i oczów dosyć będzie na to patrzało? Żeby królowa nie