Strona:PL Józef Ignacy Kraszewski-Semko Tom I.djvu/079

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

martwa kłoda płynie z wodą. Człowiek od kolebki musi znać dolę swoją, i sam jej pomagać!
Błachowa ramionami dźwignęła.
— Bezbożnica! co wyplata! — zamruczała. — Co ty wiesz?...
— A juści! — mówiła śmiało dalej Ulina. — Komu się nie śni i nie wyśni co mu przeznaczono, ten życia nie czuje... Żyje, jak kamień przy drodze.
Matka pociągnęła ją za rękaw i mówić nie dała więcej. Poźna była godzina, Semko zdawał znużony.
Nie wyszły jeszcze za drzwi, ku którym matka Ulinę gwałtem prawie popychała, gdy z przeciwnej strony otworzyło się wnijście i wtargnął śmiało nowy gość, którego widok spłoszył kobiety. Skryły się co żywo za zasłonę.
Semko musiał się domyślać kto w tej porze bez pytania może wchodzić do niego, głowy nawet ku niemu nie zwrócił.
Na progu stał, w dosyć dziwacznem ubraniu chłopak, ledwie z lat dziecięcych wyrastający, dzieciak, ale już nie po dziecinnemu śmiały, pewien siebie, zuchwały, jakby nad sobą niczyjej nie uznawał władzy.
Zaledwie może piętnastoletni, pięknych bardzo i regularnych rysów twarzy, prawie niewieściego wdzięku, z włosami długiemi w pukle, z oczyma czarnemi, ognia pełnemi i przenikliwości, chłopak