Strona:PL Józef Bliziński - Dzika różyczka.djvu/42

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

powinna być żałoba, smutek, bo to akurat wilia rocznicy. Ach panie! sądny to dzień był.

BRUNON (innym tonem).

Szesnaście lat... a! więc to w sześćdziesiątym czwartym... (po chwili) I cóż się z nimi stało?

DOROTA.

Pomarli oboje (zasłania oczy fartuchem, poczem wybucha rzewnem łkaniem).

BRUNON (wzruszony).

Biedni ludzie... i to także ofiary tych naszych nieoględnych porywów.

DOROTA (utuliwszy się).

Przyjechała na wozach cała chmara wojska ze starszym, żeby naszego pana zabrać... Pani, chociaż niedawno wstała po słabości, nie chciała go puścić od siebie... jak mu się uwiesi u szyi, jak zacznie ryczeć, to aż się serce krajało... przecie nawet ten starszy, widziałam, jak oczy obcierał... ale cóż robić... mus!... wzięli ich oboje, i... jużeśmy ich więcej nie widzieli. (płacze znowu, Brunon chodzi milcząc; po chwili) Ach! co się potem działo w domu, to nawet wypowiedzieć trudno... starsza pani włosy sobie wyrywała z głowy, a że oczu nie wypłakała, to prawdziwy cud!... a co to potem było starania, jeżdżenia, a kosztów!. . parę wsi na to poszło, bo i kary jakieś trzeba było płacić... i nic to wszystko nie pomogło... (po chwili milczenia) I tak biedne starowiny zostali sami z temi dwiema sierotkami... wkradła się bieda... z pańskiego domu zrobiło się niby jakie cmentarzysko... jedno w drugie ino wzdycha i płacze po kątach, a jeżeli się które kiedy rozśmieje, to jak za pańszczyznę, udaje jak może, żeby drugie rozweselić. Z początku ciężko było wytrzymać, ale człowiek do wszystkiego się przyłoży... trudna rada! Wié Bóg co robi, święta Jego wola.