Strona:PL Homer - Odysseja (Siemieński).djvu/258

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Gdy już dzień zwiastowały blaski różowawe,
Ruszyły naprzód samce by lecieć na trawę,
Jarki zaś po obórkach dawały znać bekiem
Że ich wymiona przez noc powzbierały mlekiem.
Wtedy okrutny jędzon, choć z bolu się wścieka
Siadł w progu; macał pilnie grzbiet każdego tryka,
Lecz ani się domyślał, żem ja po pod brzuchy
Wełnistych tryków moje popodsadzał druchy.
Za trzodą szedł cap zwolna na samym ostatku
Krom kudłów mnie człowieka dźwigał on w dodatku,
Jędzon go, jak poprzednie macając po grzbiecie
Rzekł doń: O mój koziołku nie choryś ty przecie?
Dziś wybiegasz ostatni... a zawsze bywało
Tyś pierwszy na pastwisko gnał przed trzodą całą
Za trawką, kwiatkiem; zawsześ pierwszy szedł do wody;
Przed innymiś się spieszył wieczór do zagrody...
A teraz, ty ostatni! Jakżeż cię obchodzi
To moje oko, które wydarł mi ten złodziej
Co mię winem upoił, ten Nikt z swą hołotą...
Nje ujdzie mi, te pięści łotra jeszcze zgniotą!
Żebyś ty mówić umiał jak ja capku miły
Powiedziałbyś gdzie one zbóje się pokryły —
O czemuż go nie trzymam! jakżebym go cisnął
O ziem, aż po tych ścianach mózg by się rozprysnął.
I kalectwo to które ten Nikt, ten morderca
Zadał mi, stokroć lżejsze byłoby dla serca.

Tak rzekł Kiklop i capa wraz puścił na paszę.
Gdy uszedł dobry kawał, zaraz się odpaszę
Od mego capa; równie robię i z drugimi...