Strona:PL Henryk Sienkiewicz - Pan Wołodyjowski.djvu/268

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Oto przyszło jej zaraz do głowy, że jeśli będzie szczędzić konie, może być dościgniętą. Lipkowie znali te stepy na wylot i skryć się w nich przed ich okiem, przed pogonią, było prawie niepodobieństwem. Oni to przecież po całych dniach ścigali nawet wiosną i latem Tatarów, gdy kopyta końskie nie zostawiały śladów w śniegu, w rozmiękłej ziemi; oni czytali w stepie, jak w otwartej księdze; oni przezierali te równie, jak orły, umieli w nich wietrzyć, jak psy gończe; im życie całe schodziło na pościgach. Próżno Tatarzy szli nieraz strumieniami, by nie zostawić śladów — kozacy, Lipkowie i Czeremisy, zarówno jak i polscy stepowi zagończycy, umieli ich odnaleźć, „sposobami“ na ich „sposoby“ odpowiedzieć i wpaść tak nagle, jakby z pod ziemi wyrośli. Jakże tu uciekać przed takim ludem? Chyba zostawić ich tak daleko za sobą, by sama odległość uczyniła pościg niemożliwym. Ale w takim razie popadają konie.
— Popadają niechybnie, jeśli ciągle będą tak iść, jak dotąd — myślała z przerażeniem Basia, spoglądając na mokre, dymiące ich boki i na pianę, która płatami spadała na ziemię.
Więc chwilami zatrzymywała bieg i poczynała słuchać, ale wówczas, w każdym powiewie wiatru, szmerze liści, obrastających jary, w suchym szeleście, z jakim uderzały o się wyschłe łodygi stepowych badylów, w szumie skrzydeł przelatującego ptaka, nawet w ciszy pustynnej, dzwoniącej w uszach, słyszała odgłosy pogoni.
I przerażona znów wypuszczała konie i biegła szalonym pędem, póki chrapanie ich nie oznajmiło, że nie mogą tak biedz dalej.
Ciężar samotności i niemocy przygniatał ją coraz bardziej. Ach! jakąż czuła się sierotą, jakiż żal, równie ogromny, jak niesłuszny, wzbierał w jej sercu do wszystkich ludzi, do najbliższych i najdroższych, że ją tak opuścili!
Potem pomyślała jeszcze, że to pewnie Bóg ją karze, za jej żądzę przygód, za jej wyrywanie się na wszystkie łowy, na wyprawy, wbrew nieraz chęciom męża, za płochość i brak statku. Pomyślawszy to, rozpłakała się serdecznie i podniósłszy główkę do góry, jęła powtarzać, chlipiąc:
— Ukarz, ale nie opuść! Michała nie karz, Michał niewinny!
Tymczasem zbliżała się noc, a z nią chłód, pomroka, niepewność drogi i niepokój. Przedmioty poczęły się zacierać, mącić określone kształty, a zarazem jakby się ożywiać tajemniczo i czaić. Nierówności na zrębach wysokich skał wyglądały jakby głowy, poprzebierane w czapki śpiczaste i okrągłe, które wychylają się z za jakichś olbrzymich murów i spoglądają cicho a złożyczliwie, kto tam przejeżdża dołem. Gałęzie drzew, poruszane powiewem, miały jakieś ruchy ludzkie: jedne kiwały na Basię, niby chcąc ją przywołać i tajemnicę jakąś straszną jej powierzyć; drugie zdawały się mówić i ostrzegać: „Nie zbliżaj się!“ Skarpy przewróconych drzew podobne były do jakichś potwornych istot, skurczonych do skoku. Basia była odważna, bardzo odważna, ale jak wszyscy ówcześni ludzie — przesądna. To też, gdy pomroka zapadła zupełnie, włos wyprężał się jej na głowie, a dreszcz przechodził przez ciało na myśl o nieczystych siłach, które mogą zamieszkiwać te strony. Bała się szczególnie upio-