Przejdź do zawartości

Strona:PL Gabryel d’Annunzio - Rozkosz.djvu/324

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

rzonego tłumu. Owe krzyki śród wiatru, przychodzące od Kwirynału, powiększyły jego wzruszenie.
— Żegnam. Błagam, panie Andrzeju; niech pan dłużej tu nie zostaje, zobaczy mnie pan innym razem, kiedy pan zechce. Lecz teraz żegnam. Błagam pana!
— Gdzie panią zobaczę?
— Na koncercie, jutro. Żegnam.
Była cała tak zmięszana, jakgdyby dopuściła się jakiej winy. Odprowadziła go aż do drzwi pokoju. Zostawszy sama, zawahała się, nie wiedząc, co począć; trwała jeszcze w objęciach lęku. Czuła, że jej wokoło oczu mocnym ogniem płoną policzki i skronie, podczas gdy na reszcie ciała przechodził ją dreszcz; lecz na rękach odcisk ukochanych ust trwał jak pieczęć. Był to odcisk słodki i byłaby pragnęła, żeby trwał niezniszczalnie, jak pieczęć boża.
Rozglądnęła się wokoło. W pokoju światło zanikało, kształty gubiły się w półcieniu, wielki Buddha gromadził w swem złoceniu szczególniejszą jasność. Hałasy dolatywały i gasły, naprzemian. Podeszła ku jednemu oknu, otwarła je, oparła się. Mroźny wiatr wiał na ulicy, na której w stronie piazza di Termini już zaczynały zapalać się latarnie. Naprzeciwko, drzewa willi Aldobrandini gięły się, zaledwie trochę zabarwione odcieniem czerwonawym. Nad Torre delle Milizie zawisała olbrzymia fijoletowa chmura, samotna na niebie.
Wieczór wydał się jej złowrogi. Cofnęła się; usiadła na miejscu świeżej rozmowy. — Czemu Delfina nie wracała? — Chciałaby była uniknąć wszelkich zastanowień, wszelkich rozmyślań. A jednak jakaś niewiadoma słabość zatrzymywała ją na tem miejscu, gdzie przed kilku minutami, Andrzej oddychał, mówił, wyznawał swoją miłość i swój ból. Wysiłki, zamiary,