Strona:PL Eliza Orzeszkowa-Bracia.djvu/050

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— O, ty mój kochany trapisto!
Obiad był już skończony, ale Sabina, jak zwykle bywało z nią przy gościach, zapomniała o daniu znaku do wstania od stołu. Miała głowę tak napełnioną tem, co gość zjadł, je i jeść będzie, a rozmowa nieco gwarniejsza tak mąciła jej myśli, — że we wszelkich wypadkach podobnych byłaby do wieczora przesiadywała przy stole, gdyby w dawaniu owego znaku nie wyręczała jej Rozalia. Wyręczyła też i teraz ze znakiem porozumienia, rzuconym ku siostrze, wstając z krzesła.
W bawialni dość obszernej, z nizkim sufitem i sprzętami staroświeckiemi, Wiktor chwycił wpół przebiegającą obok niego Anielkę i żartobliwie zaczął pytać ją o nauki i zabawy, przyczem przypatrywał się nieznacznie szczegółom powierzchowności podlotka, który odziedziczył po matce twarzyczkę okrągłą, białą i różową.
— Pójdźmy przejść się, Wiktorze — zaproponował Zenon — wyobrażam sobie, jak musisz być niecierpliwym zobaczenia ziemi i nieba w Zapolance. Po osiemnastu latach...
I owszem, i owszem! — chętnie zgodził się gość, ale natychmiast zwrócił się ku paniom:
— Wszakże panie nie zechcą odmówić nam towarzystwa swego?
Mówił w liczbie mnogiej, ale patrzał tylko na Rozalię. Sabina uczyniła ruch niespokojny i zaszeptała coś o braku czasu i potrzebie pozostania w domu. Rozalia zaś odpowiedziała z uśmiechem:
— Nie chciałybyśmy przeszkadzać obecnością